Wysłany: Pon 16:14, 01 Kwi 2013 Temat postu:
|
|
Wysłany: Nie 21:20, 24 Mar 2013 Temat postu:
|
|
Czytałam to już gdzieś kiedyś i było więcej rozdziałów... Sam pomysł podoba mi się szalenie. Draco jako służący? Ostro. Potter jaki ciekawy dlaczego Snape go nie lubi. Nie lubi, dobre niedomówienie... Nienawiść to dobre słowo. Czekam na dalszy ciąg z niecierpliwością
Pozdrawiam i życzę weny:)
|
|
|
Wysłany: Wto 10:48, 24 Lip 2012 Temat postu: [NZ] Kamerdyner (1/4) [Severitus, HP/DM] +15
|
|
Kamerdyner
Autor: Zilidya
Beta: MichiruK (Cóż, ma do mnie cierpliwość)
Paring: Severitus, Drarry
Rating: +15
Pomysł zaczerpnięty z dramy „Mei-chan no shitsuji”. Pomysł z dramy nie będzie kontynuowany, wzięłam tylko sam zamysł służby. Nie spodziewajcie się tych samych akcji co w filmie.
Zdarzenia od I do V tomu odbiegają od normy.
Ostrzeżenia:
Alternatywa.
Kanon wziął długi urlop, może nawet tacierzyńskie.
Nie wzięto pod uwagę majątku Weasleyów.
Prawa własności:
Wszystkie postacie należą do J.K Rowling i z tego fanfiction nie są pobierane żadne korzyści.
Rozdział 1.
— Słyszałeś, ten nowy dostał samego Draco Malfoya!
— Kamerdynera klasy Z? Musi być naprawdę kimś ważnym ten Evans. Nie słyszałam o żadnym rodzie o takim nazwisku. Pewnie bogaty, bo przecież ostatnio nie ma nikogo dostatecznie potężnego magicznie, nawet wśród mugolaków.
— Panienko, proszę o spokój. Zaraz powitamy nowego ucznia. — Rozmowę, i to dosyć głośną, przerwał stojący za ich plecami młody, czarnoskóry mężczyzna.
— Och, Zabini. Lepiej popraw moją fryzurę. Ten wiatr całkiem ją zniszczył.
Profesor Minerwa McGonagall, opiekunka Domu Gryffindora, obserwowała z boku zebranych uczniów oraz ich kamerdynerów i pokojówki. Jako nauczycielka w prestiżowej szkole dla szlachetnie i bogato urodzonej młodzieży, pilnowała panujących tu zasad. Każda młoda dama posiadała swego sługę, panicze preferowali pokojówki, chociaż w obu przypadkach zdarzały się wyjątki i to nawet dosyć często.
Głośny trzask teleportacji tuż za bramą Hogwartu oznajmił przybycie oczekiwanych gości.
— Zobaczę Draco! — Jakaś panna wręcz mdlała, łapana w ramiona swego kamerdynera.
— Panienko, jeśli chcesz go zobaczyć, to lepiej wstań.
W świetle zachodzącego słońca w bramie stanął anioł.
Promienie rozświetlały blond włosy, zmieniając je w płynne złoto. Frak, uszyty na miarę, opinał szczupłe, wysportowane ciało. Szata czarodzieja niedbale przerzucona przez ramię. Angielski znak najwyższego wyszkolenia lśnił w klapie. Szkoła ta wypuszczała w świat tylko najlepszych kamerdynerów na świecie i trzeba dodać, że robiła to niezwykle rzadko, odrzucając wielu w czasie szkolenia.
Uśmiechnął się delikatnie do zebranych, po czym odwrócił się do kogoś ukrytego za załomem muru i kładąc rękę na sercu, w lekkim pokłonie, powiedział:
— Paniczu, proszę podejść.
Zebrani wstrzymali oddech. Każdy był ciekaw nowego nabytku.
Ich oczom ukazał się chłopak około szesnastoletni. Ubranie nie wskazywało na wysokie pochodzenie, było standardowo mugolskie.
— Proszę się przywitać, paniczu Harry.
Chłopak nazwany przez swojego kamerdynera Harrym poprawił okulary i zwrócił się do uczniów:
— Eee… Cześć.
W ciągu jednej chwili dziedziniec opustoszał z rozczarowanych uczniów.
— Witam w Hogwarcie, paniczu Evans — dobiegł za pleców Malfoya miły głos. — Nazywam się Albus Dumbledore i w razie pytań zapraszam do mojego gabinetu. Mam nadzieję, że spodoba ci się tutaj. Twój pokój jest już gotowy.
Starszy mężczyzna uśmiechnął się do nowo przybyłych, wskazując bramę wejściową do zamku.
— Dziękuję.
Harry za żadne skarby nie chciał tu być. Został wyrwany ze swego świata. Kochał swoją rodzinę. Ciocia dbała o niego jak o własnego syna. Wuj, może trochę szorstki, był pracowity i uczciwy. No i Dudley. Łobuz jak się patrzy, ale o dobrym sercu. On, jako sierota, czuł się wśród nich dobrze. Aż do tego feralnego dnia tydzień temu. Stracił ich wszystkich w głupim wypadku samochodowym, gdy wracali z zakupów. A teraz musiał uczęszczać do tej dziwnej szkoły dla dystyngowanych czarodziei. Już wcześniej wiedział, że nim jest, ale nikt dotąd nie kazał mu się w tym kierunku szkolić.
Był jeszcze Draco.
Pojawił się w dzień po pogrzebie i powiedział, że od teraz jest jego kamerdynerem.
Pamiętał ten dzień bardzo dobrze. Stał w ogródku cioci Petunii, podlewając jej róże i czekając na kogoś z kuratorium. Kogoś, kto miał go zabrać i umieścić w Domu Dziecka.
— Paniczu Harry?
Nikt nigdy tak nie zwracał się do chłopaka. Odwrócił się i zobaczył młodego mężczyznę stojącego przy bramce.
— Słucham?
— Witam. Jestem Draco Malfoy i od dzisiaj jestem twoim kamerdynerem.
Zamrugał, nie bardzo rozumiejąc.
— Że… kim?
— Od dziś będę spełniał wszystkie twoje polecenia, paniczu Harry — powiedział blondyn, wchodząc do ogródka, zabierając mu węża z rąk i zakręcając wodę.
— Nie rozumiem.
— Wszystko ci wytłumaczę. Przysłał mnie twój dziadek. Harold Potter.
— Ja nie mam dziadka.
— Masz, paniczu. Twój dziadek chciałby, żebyś wrócił do rodziny i swoich czarodziejskich korzeni.
Nie mając zbyt wielkiego wyboru, wylądował w Hogwarcie. Drugą opcją był Dom Dziecka, dopóki nie uzyska pełnoletniości. Niezbyt zadowalające go wyjście.
W ten sposób znalazł się w szkole, w której nikogo nie znał i już na dzień dobry nie zrobił dobrego wrażenia.
Westchnął ciężko, wchodząc do swojego pokoju. Oczywiście, drzwi otworzył mu Draco. Ciągle go zaskakiwał. Traktował prawie jak dziewczynę, usługując na każdym kroku. Kilka dni z blondynem nauczyło go, żeby zbyt z tym nie walczyć, bo i tak kamerdyner zrobi swoje. Najgorsze, że zaczynał się do jego ciągłej obecności przyzwyczajać. Czy to normalne? Czyżby szukał zastępstwa swojej rodziny w lokaju?
Opadł na łóżko załamany.
— Paniczu, chyba wypada, byśmy zjawili się na kolacji. Twoje kufry już dotarły i raczyłem przygotować ci ubiór — odezwał się blondyn, rozpakowując kufer swego pana.
— Naprawdę muszę? — spytał błagalnie.
— Dobre wychowanie nakazuje uszanować prawa i zasady domu, w którym się przebywa, paniczu Harry. Eliksir na poprawienie twego wzroku też już dotarł. Mówiliśmy o tym wczoraj, jeśli nie zapomniałeś.
— Ale ja lubię swoje okulary! — oburzył się chłopak, zrywając z łóżka. — Nie mam zamiaru tego zmieniać.
Malfoy podszedł powoli do Harry’ego, po czym ostrożnie i delikatnie zdjął czarne, okrągłe oprawki.
— Bez nich twoje oczy nabierają nieziemskiego blasku. Nie ukrywaj swojej urody. Jesteś piękny.
Harry zarumienił się, wyrywając swoje okulary z ręki Draco i odsuwając się na bezpieczną odległość.
— To co mam ubrać? — zapytał w miarę neutralnie, choć rumieniec nadal gościł na jego policzkach.
— Rzeczy przygotowałem w łazience, paniczu. — Draco pochylił się w ukłonie z dłonią na klapie na wysokości serca.
Chłopak szybko skrył się we wskazanym miejscu.
Harry stał już dłuższą chwilę przed lustrem i sam nie wierzył, że dał się na coś takiego namówić. Został poinformowany przez swego sługę o dosyć kontrowersyjnej modzie, panującej wśród czarodziei, ale żeby nosić sukienki, to już drobna przesada.
— Wyglądasz cudownie, mój drogi.
Omal nie wyskoczył ze skóry, gdy usłyszał głos dobiegający ze szklanej tafli.
— Ty mówisz?
— Oczywiście, jak wiele innych rzeczy w tym zamku. Nowy, prawda?
— Gadam z lustrem — szepnął do siebie Harry, wychodząc z łazienki.
— Paniczu?
Harry zerknął w stronę Draco i zdębiał. Gdzieś zniknął frak, a sam kamerdyner był ubrany tylko w koszulę i kamizelkę.
— Coś się stało? — zapytał, wskazując na resztę ubioru wiszącego na oparciu krzesła.
— Nie. Takie panują tutaj zasady. Dopóki nie awansujesz wyżej, nie wolno mi nosić fraku, garnituru ani żadnej tego typu odzieży. Należysz teraz do domu Hufflepuff i jesteś tak zwanym Puchonem. Po zdobyciu odpowiedniej liczby punktów — wskazał małą klepsydrę przy drzwiach - możesz ubiegać się o przyjęcie do Ravenclawu, czyli domu Krukonów. Kolejne w kolejce Domy to Gryffindor i Slytherin, czyli Lwy i Węże.
— Czyli przeze mnie zostałeś zdegradowany? — zmartwił się trochę Harry, zagryzając wargi.
Malfoy podszedł do niego, klękając na jedno kolano i podnosząc jego dłoń do ust, cicho szepnął:
— Nadal jestem twoim kamerdynerem, nieważne co mam na sobie.
Evans odskoczył cały czerwony, skrępowany takim zachowaniem sługi.
— Przestań. Ile ty masz lat? Jestem nastolatkiem. Nie możesz tak mnie traktować!
Draco wstał i kłaniając się, położył zwyczajowo dłoń na sercu.
— Wybacz mi, paniczu Harry. Nie miałem niczego złego na myśli. A odpowiadając na twe pytanie, jesteśmy równolatkami.
— Nieprawda! Wyglądasz jak dorosły. — Zaczął krążyć po pokoju, nie mogąc znaleźć miejsca.
— Ty też.
Chłopak stanął zszokowany. Kamerdyner widząc to, zaprowadził go do łazienki i stanęli razem przed lustrem. Dopiero teraz Harry zauważył, że Draco jest tylko o niecałą głowę wyższy od niego. Dodatkowo jego nowy strój wydobył z niego „to coś” i uwydatnił jego męskie ja. Co prawda, do sługi było mu daleko. Nie miał tego żaru w oczach ani tak prostej sylwetki, choć nad tym ostatnim wystarczyło popracować.
— Czas iść na kolację.
Evans odetchnął, otrząsając się z zamyślenia, i odwrócił się do wychodzącego z łazienki kamerdynera.
— A nie możemy się po szlachecku spóźnić?
— I tak już jesteśmy spóźnieni. — Lokaj uśmiechnął się trochę ironicznie.
**
Wielka Sala okazała się być rzeczywiście wielka, tak przynajmniej sądził Harry, wchodząc do niej.
Naprawdę ogromna. Sufit świecił, i to dosłownie, od unoszących się w powietrzu świec.
Robiła wrażenie. Tak duże, że kamerdyner musiał go delikatnie trącić, wybudzając z olśnienia.
— Paniczu, tędy proszę.
Draco poprowadził swego pana do jednego z wolnych stolików. Jednego z wielu do siebie podobnych na całej sali. Harry westchnął ciężko. Nie był przyzwyczajony do samotnych posiłków. Zerknął na swego kamerdynera.
— Zjesz ze mną?
— Nie, paniczu. To nie wypada, by lokaj jadł przy jednym stole wraz ze swym panem. Jestem tu po to, aby ci usługiwać. — Pstryknął palcami i blat stołu zapełnił się potrawami na najwyższej jakości porcelanie.
Do ich stolika zbliżyła się starsza kobieta z wysoko upiętym koczkiem.
— Witam. Jestem Minerwa McGonagall. Uczę w tej szkole transmutacji. Jestem także zastępcą dyrektora. Oto twój plan zajęć. — Podała pergamin Draco, a ten następnie swemu panu.
— Dziękuję, pani profesor — odezwał się cicho brunet.
— W razie problemów zapraszam do mnie lub dyrektora — rzekła i odeszła do swego stolika na podwyższeniu, które miało na celu oddzielenie uczniów od nauczycieli.
Harry przyglądał się im, czytając wyrywkowo listę zajęć.
— Rubeus Hagrid — odezwał się Draco, pochylając nad ramieniem czytającego — to ten duży. Podejrzewam, że ma coś z olbrzyma. Naucza Opieki nad Magicznymi Zwierzętami. Mały karzełek to Flitwick, uczy Zaklęć. Ta dziwnie poubierana, nawet jak na modę czarodziejów, to Sybilla Trelawney, Wróżbiarstwo. Jest jeszcze Remus Lupin, ale z pewnych powodów dziś go nie zobaczysz. Uczy Obrony przed Czarną Magią. W zeszłym roku okazało się, że jest likantropem, ale dyrektor Dumbledore ubłagał Ministerstwo Magii, aby mógł zostać.
— Likantropem?
— Wilkołakiem, ale proszę się nie bać, paniczu. Jest oswojony — dodał z ironią.
— A ten cały na czarno, który próbuje mnie zasztyletować wzrokiem?
— To Severus Snape. Znany w całej Anglii, i pewnie również poza nią, Mistrz Eliksirów. Ciekawe czemu tak na ciebie patrzy. Może gdzieś się spotkaliście?
— Nie — zaprzeczył Harry. — Nigdy wcześniej go nie widziałem.
Choć jednocześnie miał dziwne przeczucie, że jednak tak. Tylko gdzie? Skądś pamiętał te czarne jak węgiel oczy o ostrym spojrzeniu, mogącym ciąć diamenty.
— Dziwne — mruknął cicho Draco, ale Harry i tak go usłyszał.
— Dlaczego dziwne?
— Właśnie o to chodzi, że nie wiem, paniczu. Proszę jeść, zanim wystygnie — zmienił szybko temat.
Teraz już także brunet zauważył, że wszyscy mu się przyglądają i cicho szepczą ze swymi sługami.
— Ta szkoła jest dziwna — szepnął sam do siebie. — Nie mogą po prostu podejść i ze mną porozmawiać?
— To byłoby bardzo niegrzeczne, paniczu. Bez twego zaproszenia wręcz naganne.
Harry westchnął po raz kolejny i zaczął jeść.
Kolacja całe szczęście minęła spokojnie, choć sam nie wiedział, czemu miałaby być inna. Chłopak nie miał pojęcia, czego można się spodziewać po tylu czarodziejach. Sam z głupiej, dziecięcej ciekawości nauczył się kilku pomocnych lub po prostu ciekawych zaklęć znalezionych w książkach swoich rodziców. To były jego jedyne pamiątki po nich. Tylko dlatego, że kiedyś zapomnieli je zabrać od cioci Petunii, gdy byli z wizytą z małym Harrym. Ciocia nie zabraniała mu używać tych przydatnych, ale zawsze przestrzegała go przed korzystaniem z nich przy obcych. Nie wiedział dlaczego, ale starał się tego przestrzegać. Nigdy nie chciał by jego rodzina miała przez niego jakieś kłopoty.
Po posiłku wrócił do swego Domu, jak stwierdził Draco, rzucając hasło zbroi w korytarzu i odsłaniając drzwi. W bawialni, salonie lub, jak mówił sługa w pokoju wspólnym, siedziało już kilka osób, pisząc, rozmawiając lub nic nie robiąc.
Widząc go wchodzącego, jeden z chłopców wstał i zbliżył się, wyciągając rękę na przywitanie.
— Witaj w Hufflepuffie. Jestem Anthony Goldstein, a to moja pokojówka Hanna Abbot. Z naszego rocznika jest tu jeszcze Gregory Goyle ze swoim kamerdynerem Sirim Fawcettem.
— Harry Evans. Miło mi. Jak wielu czarodziei uczęszcza do tej szkoły?
— Niewielu. Tylko dystyngowani, bogaci i bardzo potężni czarodzieje mogą się tutaj dostać. Żaden mugolak nie przekroczy progów Hogwartu, jeśli nie ma odpowiedniego zaplecza finansowego lub chociaż magicznego. Może oczywiście jako sługa.
Chłopak wcale mu się nie spodobał. Harry słuchał jego słów zdegustowany. Nie bardzo wiedział, kim jest mugolak, ale podświadomie czuł, że w ten sposób wyraża się o czarodziejach niższego szczebla.
— Mugolak to czarodziej urodzony przez niemagicznych rodziców — wytłumaczył mu Draco, widząc jego minę. — Są jeszcze półkrwi, gdy jedno z rodziców jest magiczne.
— A ja?
— Jesteś czystej krwi. Oboje twoi rodzice byli czarodziejami.
— I dlatego dostałem się do tej szkoły?
— To jeden z wielu powodów, paniczu Evans.
Anthony przysłuchiwał się tej wymianie zdań.
— Ty naprawdę nic nie wiesz o naszym świecie?
Brunet tylko wzruszył ramionami.
— Nigdy mnie to za bardzo nie interesowało.
— A teraz?
Harry spojrzał na Draco, jakby u niego szukając odpowiedzi.
— Prawdę powiedziawszy, to sam jeszcze nie wiem. Wszystko jest dla mnie więcej niż nowe.
**
— Idę spać — rzucił Harry, wychodząc z łazienki. — Na dzisiaj mam dosyć wrażeń. Jutro będzie się pewnie sporo działo.
— Jesteś w magicznej szkole, paniczu. Tu zawsze dzieje się coś niezwykłego. — Draco skończył ścielić łóżko i pokłonił się. — Proszę, gotowe.
— Czy ty już kiedyś tutaj byłeś? — Położył się, przykrywając się sam, gromiąc kamerdynera wzrokiem, gdy chciał to zrobić za niego.
— Tak, dwa lata temu służyłem uczniom Hogwartu. Dobranoc, paniczu.
Blondyn skłonił się ponownie, oddalając do swego pokoju. Ich kwatery były połączone drzwiami. Harry postanowił, że już niczemu nie będzie się dziwił. Sługa śpiący w „prawie” tej samej komnacie co jego pan.
Wydawałoby się, że po tak ekscytującym dniu sen będzie spokojny i relaksujący.
Harry nienawidził takich nocy jak ta.
Koszmary. Mary senne i ból.
Nigdy nie znalazł powodu ich pojawiania się. Nie były regularne. Po prostu śniły mu się co jakiś czas. Bólu w bliźnie, którą ukrywał pod długą grzywką, też nie potrafił wytłumaczyć. Dzisiejsza noc ciągnęła się niemiłosiernie. Widok ludzi mordowanych za pomocą nieznanych słów głęboko wrył się w jego świadomość. Czarne płaszcze postaci i sycząca mowa jednego z nich powtarzały się za każdym razem. Często zastanawiał się, czy to nie jakiś podświadomy sprzeciw wobec tego, że jest czarodziejem. Nie potrafił sobie wytłumaczyć tych snów w żaden logiczny sposób. A to, że wyglądało w nich wszystko jakby działo się naprawdę, nie poprawiało jego nastroju. Ciocia zawsze potrafiła go po nich uspokoić, niestety teraz został sam.
Teraz, wczesnym rankiem, siedział na łóżku już ubrany i przeglądał książki na dzisiejsze zajęcia.
— Już nie śpisz, paniczu? Trzeba było mnie zawołać. — Draco pojawił się w drzwiach swego pokoju, słysząc widocznie zbyt głośne zamknięcie jednej z ksiąg.
— To chyba z wrażenia.
— Dobrze spałeś, paniczu? Jesteś trochę blady. — Podszedł do Harry’ego, kładąc mu dłoń na czole. — A także lekko rozpalony.
— Nic mi nie jest! — Harry odtrącił rękę, czując dziwne mrowienie przebiegające po ciele. — Trochę źle spałem. Możemy iść na śniadanie?
— Oczywiście, paniczu.
— Mógłbyś przestać nazywać mnie paniczem? Denerwuje mnie to.
— A jak mam cię nazywać, paniczu. Nie mogę mówić ci po imieniu. Zdegradowaliby mnie inni kamerdynerzy i pozbawiono rangi, nadanej przez szkołę kamerdynerów.
Harry westchnął. Logika mówiła mu, że to równałoby się z utratą pracy przez blondyna. Dał za wygraną.
Już wchodząc do Wielkiej Sali, wiedział, że coś się stało. Wszyscy byli poruszeni.
— Co się dzieje, Draco? — spytał, siadając na podsuniętym krześle. — Czemu wszyscy są tacy nerwowi?
— Lepiej przeczytaj „Proroka Codziennego”, to gazeta czarodziejów, paniczu. — Wskazał egzemplarz leżący po prawej stronie Harry’ego.
Pierwsza strona aż krzyczała wielkimi literami.
„ATAK SAMI-WIECIE-KOGO!”
Pod tytułem dokładny opis tego co Sam-Wiesz-Kto zrobił mugolom i czarodziejom stojącym na jego drodze. Harry przeczytał artykuł dwa razy, myśląc, że się przewidział. Jednak nie. Gazeta słowo w słowo opisywała jego sen.
— Kim jest Sam-Wiesz-Kto? — spytał szeptem Draco, choć sam nie wiedział, dlaczego ściszył głos.
— To Mroczny Lord. Wielu czystokrwistych czarodziejów go popiera.
— Czego on chce? Dlaczego morduje mugoli?
— On nienawidzi mugoli. Chce ich unicestwić, by czarodzieje mogli żyć tak, jak powinni od zawsze. Wolni i niemuszący się ukrywać.
— I to jest powód żeby ich mordować? Nie wystarczyłoby porozmawiać i się ujawnić? Przecież mugole nie są tacy źli.
— Paniczu, to nie jest miejsce na takie rozmowy — uspokoił go sługa, gdy chłopak zaczął nieświadomie podnosić głos. — Poza tym za chwilę rozpoczną się zajęcia. Dokończ śniadanie.
Klasa Transmutacji nie różniła się zbytnio od Wielkiej Sali. Była tylko mniejsza. Kamerdynerzy i pokojówki stali u boku swych właścicieli zajmujących małe pojedyncze ławki.
Zaraz po wejściu McGonagall uczniowie ucichli. Profesorka stanęła przy katedrze, wskazując dłonią Harry’ego.
— Mamy od wczoraj nowego ucznia. Proszę, przedstaw się.
Chłopak wstał i ukłonił się uczniom. Siedział najbliżej biurka nauczycielki, więc miał teraz dobry widok na wszystkich.
— Jestem Harry Evans, miło mi was poznać.
— Może opowiesz coś o sobie?
— Jestem sierotą. Moi rodzice zginęli, gdy miałem niecały rok. Wychowywała mnie ciotka – niemagiczna, dlatego nie interesowałem się dotychczas światem czarodziejów.
— W jaki sposób znalazłeś się w Hogwarcie? — zadał pytanie jeden z uczniów o strasznie rudej czuprynie.
Harry spojrzał na Draco, pytająco. Ten skinął twierdząco głową, by kontynuował.
— Mój dziadek chciał, bym rozpoczął tu naukę.
— Kim jest twój dziadek? — Tym razem odezwała się jakaś dziewczyna.
— To Harold Potter.
Po tych słowach w sali rozpętał się Armagedon. Wszyscy zaczęli mówić jeden przez drugiego. Harry słyszał tylko pojedyncze słowa typu „najbogatszy czarodziej”, „potężny magicznie”.
Nawet profesorka była zszokowana.
— Proszę za mną, paniczu. — I wyszła z klasy, nie czekając, aż podąży za nią.
— O co chodzi, proszę pani? — zapytał Harry, równając się z nią na korytarzu.
— Idziemy do dyrektora.
— Ale dlaczego? Co ja takiego zrobiłem?
— Przeżył panicz zabójczą klątwę. Tak sądzę — odparła, stając przy chimerze.
**
Po chwili stali już w niezwykle urządzonym gabinecie siwobrodego dyrektora.
— Witam, Minerwo. Co się sprowadza?
— Przyprowadziłam do ciebie pana Pottera.
— Evans — poprawił ją brunet. — Nazywam się Evans.
Jednak do tej dwójki chyba to nie docierało. Starzec wstał z fotela i zbliżył się do niego.
— Możesz to wytłumaczyć, Minerwo?
— Jego dziadkiem jest Harold Potter. Sam to powiedział.
Czarodziej westchnął i spojrzał na chłopaka.
— Draco cię nie uprzedził, że masz tego nie mówić?
Harry zerknął do tyłu, gdzie przy drzwiach cierpliwie stał blondyn.
— Nie, nic takiego nie mówił.
Dumbledore podniósł głowę, patrząc na kamerdynera, mrużąc oczy za połówkami okularów.
— Takie otrzymałem wytyczne — odparł Malfoy, wcale niezrażony tym spojrzeniem.
— Mogę wiedzieć, o co chodzi? — wtrącił się Harry.
McGonagall usiadła po wysłaniu gdzieś świetlistej sowy.
— Harry. Paniczu — szybko poprawił się Draco. — Twoje prawdziwe nazwisko brzmi Potter. Evans jest nazwiskiem panieńskim twojej matki.
— A co miała na myśli pani profesor, mówiąc o jakiejś zabijającej klątwie, którą przeżyłem?
— Co wiesz o śmierci swoich rodziców?
— Niewiele. Nikt tak naprawdę nie wie, co się stało. Pewnej nocy część domu wybuchła i tylko ja przeżyłem.
— I co potem?
— Przyjechali policjanci, straż pożarna i tym podobne. Zabrano mnie do Izby Dziecka, skąd odebrała mnie ciocia Petunia.
Dumbledore zerknął na McGonagall.
— Nie szukałam w takim miejscu. Wszyscy byli przekonani, że dziecko zginęło w pożarze.
Harry zaczynał mieć mętlik w głowie.
Czego oni od niego chcieli?
— Nikt chyba nie przypuszczał takiego rozwoju wypadków. Syriusz też nieźle narozrabiał, gdy dowiedział się o śmierci Potterów — stwierdził Albus.
Chłopak zaczynał mieć dość. Nie zwracano na niego uwagi. Jakby go tu nie było. Usiadł ostentacyjnie w fotelu, czekając ze skrzyżowanymi na piersi rękami.
— Powinien znaleźć się w rodzinie czarodziei od samego początku. Gdy Tom dowie się, że Potter żyje, zacznie na niego polować. A teraz wie o tym spora część uczniów. Do wieczora dowie się cała szkoła.
— Kto to jest Tom? — Nie wytrzymał w końcu Harry takiego lekceważenia, decydując się wtrącić.
— Tom Marvolo Riddle. Sam nazwał się Lordem Voldemortem. To on zabił twoich rodziców, a ciebie próbował, ale mu nie bardzo wyszło. Do niedawna myślano, że zginąłeś, zabierając go ze sobą. Jednak pojawił się dwa lata temu, a teraz ty też się zjawiasz, żywy. Dotąd nikomu nie udało się przeżyć zaklęcia zabijającego.
— Może nie trafił?
— Zaklęcia wyraźnie potwierdziły. W twoim domu rzucono trzy czary zabijające, Avady, i wszystkie osiągnęły swój cel. Jednak ty tu stoisz.
Harry przeczesał włosy, jak robił zawsze, gdy nad czymś myślał. Ruch ten przykuł uwagę dyrektora.
— Skąd masz tę bliznę na czole?
Chłopak przesunął palcami po bliźnie w kształcie pioruna.
— Tę? Z wypadku. Musiałem ją otrzymać podczas wybuchu.
— To nie był wybuch — poprawiła go McGonagall.
— Tak, wiem. Wielki zły pan przyszedł do mojego domu bez powodu i wymordował wszystkich, ale ze mną mu nie wyszło i żyję — rzucił sarkastycznie.
— Nie ma powodu, by się denerwować, paniczu — wtrącił się Draco, widząc zachowanie chłopaka.
— Tom miał powód — odezwał się spokojnie starzec, siadając. — Dla niego bardzo ważny.
— Jaki?
— Zagrażałeś mu.
— Ja? Jako roczne niemowlę?! Faktycznie wielkie zagrożenie. Mogłem najwyżej na niego nasikać.
— No, wtedy jeszcze nie. Istnieje pewna przepowiednia, mówiąca o jego klęsce z rąk tego, którego naznaczy jako równego sobie. — Dyrektor wcale nie zwracał uwagi na jego zdenerwowanie.
— I to niby mam być ja? Kpina. — Harry zaśmiał się zimno. — Jestem zwykłym chłopcem, który musi chodzić do tej szkoły, żeby nie trafić do Domu Dziecka.
— Zostałeś wybrany. Blizna na czole została zadana zaklęciem. Gdybyśmy sprawdzili na pewno okazałoby się jakim. Chcesz się dowiedzieć?
Harry zamyślił się. Czy to rozwiąże jakiś jego problem? Pewnie nie, a znając ostatnio swoje szczęście jeszcze wszystko pogorszy.
— Dobra — westchnął. — Chcę wiedzieć. Wolę być tego świadom.
Albus wstał i wskazał drzwi.
— W takim razie musimy udać się do pani Pomfrey. Ona jest odpowiednią osobą do tego zadania.
Pani Pomfrey okazała się być bardzo miłą kobietą, uwielbiającą nadużywać instynktu macierzyńskiego. Zanim doszła do sedna sprawy, rzuciła na niego całą masę zaklęć. Dowiedział się nawet, kiedy wyszły mu pierwsze zęby.
— A teraz twoja blizna — oświadczyła i wskazała na nią swoją różdżką.
Nie zrozumiał słów, jakie wymówiła, ale za to efekt omal nie wyrwał mu duszy z ciała.
To bolało.
Zaczął krzyczeć. Ktoś go trzymał. Ktoś inny kazał przerwać zaklęcie. Jeszcze ktoś, chyba właśnie pani Pomfrey, mówiła, że się nie da.
Rozrywało go kawałek po kawałeczku. Nagle przestało. Odetchnął, rozluźniając się w końcu. Spocony, opierał się całym ciężarem o Draco, nie mając siły na nic innego. Drżał jak osika, choć nie było mu zimno. Przed nim unosiła się zielona mgiełka z jaskrawo zielonym napisem w środku. Litery układały się w dwa słowa: AVADA KEDAVRA.
— Czyli jednak rzucił we mnie to zaklęcie — odezwał się Harry słabo.
— Tak, i to przeżyłeś — stwierdził Dumbledore.
— Albusie, przecież to jest niemożliwe! To zaklęcie nie bez powodu jest Niewybaczalne. Ono zawsze zabija.
— Jak się czujesz, paniczu? — zwrócił jego uwagę Draco.
— Słabo. Bolało jak diabli.
— Panie Evans...
— Chyba Potter? — zauważyła nauczycielka.
— Minerwo, dopóki prawny opiekun panicza Evansa nie zawiadomi o zmianie nazwiska, pozostaniemy przy aktualnym. Najlepiej postaraj się jakoś wyciszyć tę sprawę...
— To nie będzie potrzebne — wtrącił się blond kamerdyner, zmuszając swego pana do położenia się. — Pan Potter już rozpoczął sprawę zmiany nazwiska u panicza, a także zajął się kwestią dziedziczenia. W ciągu najbliższych dni panicz Harry stanie się jedynym spadkobiercą rodu Potterów. Nawet jeśli nie będzie chciał przyjąć nazwiska ojca, oficjalnie stanie się Potterem. Harry Jamesem Potterem.
Harry miał ochotę sam sobie strzelić tą sławetną avadą w łeb. Coś mu się widziało, że wpadł po same uszy. Może ten Dom Dziecka to jednak było lepsze wyjście. Chyba wytrzymałby dwa lata.
— Draco, jak ważny jest mój dziadek?
— Harold Potter to najsławniejszy auror i do tego jeden z najpotężniejszych czarodziei. Nie dorównuje oczywiście panu, dyrektorze. — Ukłonił się w stronę starca. — Ale jest naprawdę potężny.
— I bogaty. Inaczej bym się tu nie dostał.
— To w szczególności. Od lat rodzina Potterów miała głowę do interesów.
— A co z tym... jak mu tam... Voldemortem? Co z nim?
Zauważył jak zebrani, poza dyrektorem, drgnęli.
— Postaraj się nie wymieniać tego imienia. To tabu.
— Dlaczego? To tylko imię. — Harry wzruszył ramionami. — Jak Puszek, czy George.
Dumbledore zaśmiał się szczerze.
— Chłopiec ma rację, Minerwo. Nie powinniśmy obawiać się nazywać naszego strachu po imieniu.
Harry przymknął oczy, trąc skronie. Zaklęcie wyssało z niego całą energię. Zaczął przysypiać.
— Proszę go tutaj zostawić. Nic mu nie będzie — rzekła pielęgniarka, widząc jego zachowanie. — Zaklęcie musiało go wyczerpać bardziej niż przypuszczałam.
— Już przed śniadaniem był trochę blady — poinformował ją Draco, przykrywając leżącego kocem.
— Cały wczorajszy dzień musiał być dla niego przeżyciem.
— Ma pani rację, pani Pomfrey — zgodził się z nią kamerdyner. — Większość dnia spędziliśmy u Ollivandera, szukając różdżki. A ulica Pokątna nie należy przecież do spokojnych miejsc. Panicz chciał zajrzeć prawie wszędzie.
— Ale tego Noktu... coś tam to nie chciałeś mi pokazać — mruknął Harry, prawie już śpiąc.
Minerwa chrząknęła, a Albus roześmiał się cicho.
— Przypominasz swego ojca, Harry. Też był z niego urwis. Wszystko chciał zobaczyć i nie lubił ograniczeń.
Chłopak natychmiast oprzytomniał.
— Znał pan mojego tatę?
— Oczywiście. Był uczniem tej szkoły.
— A moja mama?
— Jego pokojówką.
— Jak to? — zdziwił się. — Draco mówił, że była czarodziejką. Nie była uczennicą?
— Niestety nie. Tylko majętni czarodzieje mogą tu uczęszczać, wyjątkiem są ci potężni magicznie. Między innymi Tom należał do takich wyjątków.
— No, już wystarczy. Chłopiec jest zmęczony, dyrektorze. Możecie porozmawiać później. — Pielęgniarka zaczęła wyganiać wszystkich, nawet Draco. — Lepiej idź na jego zajęcia, będzie potrzebował notatek z opuszczonych lekcji.
Pomimo natłoku myśli, Harry zasnął prawie natychmiast.
Ból blizny dał o sobie znać bardzo szybko. Sen połączony z cierpieniem dał mu tym razem bardzo wiele do myślenia. Znów usłyszał tego syczącego osobnika. Był wściekły i nie miał zamiaru tej złości ukrywać. Wszyscy w jego otoczeniu krzyczeli z bólu, gdy rzucał na nich, teraz już chłopak wiedział, że to zaklęcie, Crucio.
Za każdym razem, gdy czar opuszczał różdżkę tej osoby, której oczami patrzył, czuł niesamowite cierpienie. Jakby to zaklęcie było skierowane w niego.
— Dlaczego mi nie powiedziano, że bachor żyje?! — wrzeszczał, z każdym słowem celując w kogoś innego.
— Panie, dopiero dziś się dowiedzieliśmy — odparł któryś z klęczących na ziemi sług czy zwolenników, Harry nie wiedział jak ich nazwać.
— Waszym głównym zadaniem jest dostarczenie mi go do stóp! Żywego! Chcę go dostać we własne ręce! Powtarzam, żywego!
— Tak, mój panie.
W końcu Harry został łaskawie wypuszczony z okowów tego snu. Otworzył oczy, obracając się na bok i trzymając za głowę. Koło jego łóżka stała odziana na czarno postać.
— Co to było, Potter? — Głos, który do niego dotarł, był tak lodowaty, że aż ciarki przebiegły mu po plecach.
I bez tego drżał na całym ciele.
— To tylko koszmar, proszę pana. — Rozpoznał Snape’a, ale nie wiedział, dlaczego tak nagle się go wystraszył.
Może to ta blada skóra w połączeniu z kosmykami tłustych włosów opadającymi wokół szczupłej twarzy i dającymi efekt wampira? A może to przez ten grymas wściekłości na twarzy? Albo postawa jastrzębia gotowego w każdej chwili zaatakować.
— W takim razie jak pan wytłumaczy efekty pocruciatusowe?
— Po... co? — Starał się usiąść, ale nie potrafił się podeprzeć na ciągle trzęsących się rękach.
Nagle poczuł, że smukłe dłonie pomagają mu, podtrzymując i podkładając pod plecy poduszkę.
— Dziękuję.
— Wypij to. — Snape wcisnął mu w dłonie fiolkę z jakimś płynem.
— Co to?
— Masz to wypić, a nie debatować nad składem — warknął mężczyzna, zabierając mu buteleczkę, odkorkowując, a następnie przechylając mu trochę głowę, wlał zawartość w otwarte usta. — To eliksir pocruciatusowy. Pomoże.
Chłopak skrzywił się.
— Obrzydliwe.
— Ma działać, nie smakować. Jesteś głodny? Według słów Pomfrey spałeś dosyć długo. Ominęły cię dwa posiłki.
Jak na zawołanie żołądek chłopaka ogłosił bojkot.
— To wystarczy za odpowiedź. Zgredku!
Harry aż podskoczył, gdy u boku mężczyzny pojawiło się małe, pokurczone stworzenie.
— Tak, panie.
— Przynieś lekki bulion dla chłopca i herbatę dla mnie.
— Tak jest, sir. — I zniknął z trzaskiem.
— Co to było?
— To skrzat domowy. Magiczna wersja lokaja, służącego, czy co tam od niego chcesz. Wykona bez sprzeciwu każde polecenie. Ten akurat jest moim osobistym skrzatem. Dostałem go w prezencie. Skrzaty przynależą do czarodziejskich rodzin.
— Każdy rozkaz? — upewniał się Harry.
— Tak, wierz mi. Każdy. A teraz jedz. — Wskazał na tacę, podawaną przez skrzata. — To najlepsze lekarstwo na Cruciatusy. Organizm nie myśli o bólu, tylko pracuje nad trawieniem.
— Severusie, dlaczego nie leżysz w łóżku? — Wejście pani Pomfrey omal nie spowodowało, że Harry wylał na siebie całą zupę.
— Gdybyś nie zauważyła, rozmawiam, kobieto.
— Miałeś odpoczywać! — Nie dała się zastraszyć.
— Już mi lepiej i nie krzycz na mnie. Nie jestem jednym z twoich dzieciaków.
Pielęgniarka westchnęła i nie czekając na pozwolenie, rzuciła na niego jakiś czar.
— Nadal masz efekty pocruciatusowe, Severusie. Proszę, odpocznij jeszcze.
— Miałem taki zamiar, ale mi przerwałaś. Chciałem wypić herbatę z naszą nową znakomitością.
Dopiero teraz zauważyła, że drugi z jej pacjentów nie śpi. Jego drgające nadal niekontrolowanie dłonie trzymające łyżkę, zwróciły jej uwagę.
— Severusie, coś ty mu zrobił?
— Co ja?! — oburzył się.
— On ma symptomy po otrzymaniu Crucio.
— I oczywiście ja je na niego rzuciłem? Pomyśl trochę. Cały zamek jest obłożony zaklęciem wyłapującym Niewybaczalne. Już byłby tu tabun aurorów, gdybym to zrobił. To, że gówniarza nie lubię, nie oznacza od razu, że będę go częstował od razu Cruciatusem. Nie jestem wariatem. Atakować wnuka tego Pottera równa się Azkaban.
— Ale...
— Miałem zamiar się go właśnie zapytać.
Oboje odwrócili się w stronę Harry’ego. Snape uniósł brwi, czekając. Po dłuższej chwili ciszy rzekł:
— Mógłbyś łaskawie nas oświecić, Potter?
— Evans.
— Wszystko jedno. Mów — sapnął.
— Dlaczego pan mnie nie lubi? Nawet pana nie znam.
— Bo tak. Taką mam zachciankę. Jedz! Potem odpowiedz na pytanie.
Zupa szybko zniknęła i to nie dlatego, że chciał odpowiedzieć, ale dlatego, że był głodny jak wilk.
Pusty talerz został zabrany przez Snape’a i wręczony pojawiającemu się skrzatowi.
— Mów — ponaglił po raz kolejny nauczyciel.
— Miałem koszmar, to wszystko.
— Mary senne nie powodują takiego stanu. — Wskazał na jego dłonie. — Kobieto, daj mu jeszcze jedna dawkę, poprzednia ledwo co działa. Ile razy, Potter?
— Słucham?
— Ile razy zostałeś potraktowany Crucio? I jakim cudem nie ma tu jeszcze aurorów? Trzeba sprawdzić bariery ochronne zamku — mówił już sam do siebie. — Kto ci to zrobił? — Odwrócił się do chłopaka, zauważając, że zaczął krążyć po sali.
— Nikt. Miałem tylko koszmar.
— I co ci się śniło, że tak reagujesz?
Harry zadrżał. Nigdy nikomu nie opowiadał akurat tych snów.
— Wiedz, że znam mało delikatny sposób, by się tego dowiedzieć.
— Severusie! Żadnej legilimencji! — zganiła go pielęgniarka, wracając z dwoma fiolkami i słysząc ostatnie zdanie. — Proszę, pij.
— Nie, dziękuję. To jest obrzydliwe — odmówił chłopak.
— Ale działa! Pij to i już! — Prawie krzyknął Snape, siadając na krześle.
— Proszę. — Przed jego krzywym nosem pojawiła się druga fiolka tego samego specyfiku. — Tobie też się przyda.
Mężczyzna coś tam poburczał, ale wypił eliksir.
— Mówiłem, że niedobre — zaśmiał się Harry, widząc grymas na jego twarzy.
— Oświecę cię, Potter. Bardzo dobrze wiem, jak działa i smakuje ta mikstura, bo sam ją robię. Teraz mów w końcu, co ci się śniło, bo zaczynam tracić cierpliwość.
Nie mając większych szans na zmianę tematu, Harry zaczął:
— Śniło mi się jakieś zebranie czy spotkanie. Wszyscy zgromadzeni w tych samych czarnych płaszczach i w białych maskach na twarzach. Wyglądało mi to na jakąś sektę lub coś podobnego. — Twarz Snape’a momentalnie zbladła. — Jeden z tych ludzi, chyba przywódca, był wściekły. Nie został o czymś poinformowany i się zdenerwował. Pomiędzy zaklęciami każącymi, kazał sobie kogoś przyprowadzić. Żywego, zaznaczył. Odczuwam te zaklęcia i tyle.
Snape potarł skronie. Zaklął. Później jeszcze raz, wstając i zaczynając krążyć po sali. Pomfrey patrzyła to na jednego, to na drugiego.
— Severusie?
— Cicho! Myślę! — uciszył ją ostro i znów zaklął.
— To był Voldemort, prawda? — odezwał się Harry, powoli zaczynając rozumieć. — I on chce mnie. Jestem jakoś z nim połączony i dlatego widzę czasami to, co on.
— Miałeś to już wcześniej? — Mężczyzna zatrzymał się w miejscu.
— Tak, dosyć często. O tym ataku też śniłem.
Kolejne przekleństwo.
— Severusie, mógłbyś się powstrzymywać?
— Pan też był w moim śnie — rzekł nagle Harry, rozpoznając znajomy ruch.
Snape przeczesał właśnie włosy w dosyć specyficzny sposób. Widział go bardzo często u jednego ze zwolenników syczącego. Dwoma palcami trzymał różdżkę, a pozostałymi przegarniał włosy za maskę, zahaczając je o ucho.
— Robi pan tak, gdy się denerwuje. Jak przy śmierci tej dziewczyny trzy miesiące temu.
— Wyjdź — rozkazał mężczyzna cicho pielęgniarce.
Kobieta posłusznie wyszła, zostawiając ich samych.
— Ty naprawdę to widzisz. — Bardziej stwierdził niż zapytał.
W tej chwili Harry nie wiedział, co powiedzieć.
Kim był ten człowiek?
— Pan ją zabił! Na jego polecenie.
— Tak.
— Kim pan jest?
— Śmierciożercą, panie Potter. Śmierciożercą — powiedział cicho Snape.
|
|
|
|