PostWysłany: Czw 22:40, 07 Cze 2012   Temat postu:
Leeni


KOLEJNA CZĘŚĆ SERII LONDYŃSKIEJ! Kocham cię, ciociu. Kocham. *włazi na kolanka i zabiera się do analizy*
Tyone napisał:
Przerywam ciąg skarg i lamentów, sięgając po cappuccino, stojące na ławie.

Tego ostatniego przecinka bym nie postawiła.

U ciebie nawet błędów nie można sobie powypisywać...
To coś osadzone jest raczej w przeszłości, prawda?
Cholera, T1, nie piszesz łatwych tekstów, które można czytać dla odprężenia i poprawienia sobie humoru. Ty zmuszasz czytelnika do myślenia.
Borze tucholski, co za wstrętna świnia z tego Pottera! A Severus tak go kocha i o niego dba...
Nie pojmuję, jak mógł wybaczyć. Bez żadnej pewności, żadnych dowodów, tylko na puste słowa.
To się chyba nazywa miłość. Bo przecież miłość jest krótkowidzem.
Dziękuję, Tyosiu, za to, że z każdym kolejnym twoim fickiem chcę więcej i za to, że jesteś najcudowniejszą ciocią na świecie.
Lee

  PostWysłany: Czw 21:25, 07 Cze 2012   Temat postu: [M]Seria Londyńska - część druga: Budząc [HP/SS] +12
Tyone


Autor: Tyone
Tytuł: Seria londyńska - część druga: Budząc
Beta: euphoria :*
Pairing: Severus Snape/Harry Potter
Gatunek: dramat, angst
Rating: +12
Ostrzeżenia: AU, post!hogwart

n/a: Kolejna część Serii Londyńskiej. Zapraszam do lektury Wink

***

— Harry — wyrywam go z objęć nocy, szepcząc łagodnie. — Harry?

Na sekundę jego zbłąkany wzrok odnajduje mnie. Podaję mu szklankę wody z mahoniowego stolika nocnego. Bierze ją i wypija jednym haustem. Dopiero wtedy dwoma palcami chwytam jego podbródek i unoszę go. Jego rozbiegany wzrok spotyka mój. Zielone tęczówki poddają się, ulegając presji mojego spojrzenia.

— Co się stało? — pytam najspokojniejszym tonem, na jaki mnie w tym momencie stać. Nie odpowiada; jego wzrok znów odpływa. — Harry — przywołuję go z powrotem. — Już dobrze.

Bez słów kiwa głową i podnosi się. W miarę opanowany oddech utwierdza mnie w przekonaniu, że doszedł już do siebie.

Jak zwykle wchodzi pod prysznic tuż po obudzeniu. Wstaję z łóżka i przechodząc do kuchni, wyglądam przez okno. Oczom ukazuje się obraz wąskiej ulicy, zaparkowanego na niej czerwonego garbusa ze zbitą szybą, paru samotnie stojących drzew o nagich koronach i ławki. Odwracam się. Gdy wychodzi z łazienki, śniadanie jest już przygotowane. Idzie prosto przed siebie, tylko na moment patrząc w dal błękitów za szybą.

— Dużo masz dzisiaj lekcji? — pytam, popijając kawę.

— Pięć — odpowiada, przełknąwszy kawałek boczku. — Ale Shackelboot coś mi wspominała o jakichś sprawach administracyjnych, a Smith wyjechał, więc…

— Ona nie może tego załatwić? — przerywam mu.

— Jak widzisz nie — mówi sucho.

Jednym skinieniem głowy godzę się z tą informacją.

Wstaje i zakłada codzienny ciemny garnitur.

— Wychodzę! — woła z hallu.

Podchodzę jeszcze do niego z szalikiem w ręku.

— Weź. — Podaję mu go. — Pogoda niby jest łagodna, ale dziś jest wyjątkowo chłodno.

Przyciąga mnie do siebie i całuje moje usta delikatnie, owijając się ciemnozielonym szalikiem, i zamyka drzwi z lekkim trzaskiem.

Przez chwilę słucham echa, które dudni na klatce schodowej po jego wyjściu. Szybko jednak zbieram myśli i siadam z laptopem na kolanach na zabrudzonej kanapie. Tłumaczę sto dwudziestą czwartą stronę zakazanego romansu dwojga mężczyzn w czasie II Wojny Światowej. Młodziutki oficer niemiecki łamiącym się z żalu głosem wykrzykuje wszystko, co czuje, trzydziestosześcioletniemu żołnierzowi polskiemu po tym, jak ten zabił na jego służbie dwóch SS-manów. Przerywam ciąg skarg i lamentów, sięgając po cappuccino, stojące na ławie. Nieopatrznie strącam je; rozlewa się obok kropelek krwi i plamy czekolady.

— Szlag — klnę pod nosem.

Gdy zaprałem już zabrudzenie, usiłuję wrócić do pracy. Po półgodzinnych próbach ostatecznie decyduję się odetchnąć nieco przesiąkniętym spalinami, oparami z fabryk przemysłowych i dymem kominów świeżym, londyńskim powietrzem.

Na czarną koszulkę ubieram płaszcz i wychodzę.

Ulice pomimo dość wczesnej godziny nie są spokojne; ta obok bloku jest całkowicie nieprzejezdna. Przechodniów niemal nie widać – ci, którzy nie pracują, zapewne utknęli w tym korku lub siedzą w domu.

Udaję się prosto do parku, w którym spędzaliśmy z Harrym wiele godzin na początku naszego związku. Wtedy był jeszcze niepewny, lękliwie odpowiadający na każdy drobny dotyk dłoni. Teraz niekiedy przychodzimy tu nocą, by popatrzeć w gwiazdy, siedząc na tej samej trawie. Rozglądam się i gdy dostrzegam pustą ławkę, kieruję się w jej stronę, uważając po drodze na pędzących nieostrożnie rowerzystów.

Siadam i sięgam do kieszeni po ostatnią, jaką udaje mi się ukrywać, paczkę papierosów. Odpalam jednego, w duchu dziękując, że nie znamy z Harrym naszych sąsiadów, którzy w geście jakże ogromnej sympatii mogliby mu donieść o łamaniu lekarskiego zakazu.

— Co u męża, panie Porter? — Poza jednym; mężczyzna prowadzący rower zatrzymuje się tuż przede mną. Wyciąga rękę, więc szybko gaszę papierosa o ławkę i zrzucam w dół. — Spokojnie, nie chciałem…

— Nie pana wina — przerywam, podając mu dłoń. — U nas wszystko w porządku, dziękuję. — Nie kłopoczę się zapytaniem z grzeczności o to samo.

— To świetnie, świetnie… Szkoda, że nie u wszystkich tak dobrze. — Nic nie odpowiadam. Nie udaję nawet, że będę na ten temat rozmawiał. — Harry wspominał, że tłumaczy pan. Z jakiego języka?

— Kilku. Głównie włoski i portugalski, czasem też z greckiego się trafi. — Zapisuję w myślach, by poważnie porozmawiać z Harrym o tym co, ile i komu opowiada.

— Imponujące — odpowiada chłopak. Jego krótkie, czarne włosy poruszają się niesfornie pod wpływem wiatru. Przeczesuje je dłonią od czasu do czasu, zupełnie przypominając mi wtedy mojego Harry’ego. — My w tej szkole zbyt wielkiego pola do popisu nie mamy. Aż dziwne, że Harry się zdecydował na taki zawód, ale cóż, błędy młodości… — Cudem udaje mi się powstrzymać od prychnięcia. — Różnie bywa.

— Wie pan co, naprawdę niezwykle żałuję, że tak pana zostawiam, ale umówiłem się. – Wstaję z ławki. — Do widzenia.

— Do rychłego zobaczenia! — krzyczy za mną.

Szybkim krokiem przemierzam parkowe alejki. W międzyczasie decyduję się odwiedzić Harry’ego, może znajdzie czas na przerwie. Po drodze wstępuję jeszcze do cukierni po ulubione napoleonki i kawiarni obok, zamawiając dwie latte z rumem na wynos.

Przekraczam próg gwarnego budynku. Wyremontowane wnętrza nie straszą tak jak odpadający tynk na zewnątrz. Wzrok przykuwa jedynie zamęt panujący na korytarzu.

— W czymś pomóc? — Dociera do mnie głos starszej kobiety dyżurującej na korytarzu, zapewne tej sekretarki, o której wspominał mi dziś rano.

— Ja do pana Portera — odpowiadam, odwracając się w kierunku jego gabinetu.

— Pan dyrektor nic nie wspominał o tym, że spodziewa się gości — mówi, przekartkowując notes.

— Widocznie zapomniał. — Mój ton jest spokojny. — A teraz, jeśli pani pozwoli…

— Przepraszam, ale pan dyrektor jest obecnie zajęty.

— To nie potrwa długo. Tylko mu się pokażę.

— Ale naprawdę, ja…

Nie dobiegają mnie jej dalsze słowa, gdy z cichym pukaniem przekraczam próg jego gabinetu i zamieram. Zamykam oczy, modląc się, by po otworzeniu ukazał im się inny widok. Rozluźniam też palce i torba z ciastem uderza o podłogę.

— Co, do…? — słyszę jego zasapany głos. — S-se… — Otwieram je.

Harry już nie przyciska do biurka tamtego faceta. Teraz stoi obok niego, obiema rękoma oparty o drewnianą powierzchnię. Dyszy ciężko, a z otwartych ust nie wydobywają się obecnie żadne dźwięki. Na drugim końcu ciemnego, jesionowego biurka stoi mój dzisiejszy rozmówca, z tak samo potarganymi włosami, jednak mniej trzeźwym spojrzeniem. Wygładza zgniecione ubranie. Harry nerwowo dopina koszulę.

— C-co ty tu robisz? — jąka się.

Ten związek obudził we mnie uśpione przez lata szpiegowania i służenia Voldemortowi uczucia, jednak nie na tyle, bym teraz pokazywał w jakikolwiek sposób swoje cierpienie. Splecione z tyłu dłonie są dla nich niewidoczne.

Biorę głęboki oddech, po czym przemawiam opanowanym do perfekcji głosem:

— Przyjdź dziś jeszcze po swoje rzeczy. Chyba że nie obchodzi cię, czy znajdą się na śmietniku.

— Proszę, posłuchaj…

— Ach, i poczęstujcie się ciastem. Kawę zostawię sekretarce.

— To nie…

Trzask drzwi ucina jego wypowiedź. Bez zastanowienia wręczam kobiecie opakowanie z dwoma kawami, życząc panom smacznego, i wychodzę.

Wracam do mieszkania okrężną drogą, byle tylko nie widzieć ździebeł tamtej trawy i czerwonego neonu. Plastikowe opakowania i reklamówki są przenoszone przez silny wiatr w opustoszałych zaułkach Londynu.

Utwierdzam się w przekonaniu, że nic nie ma wartości. Wpadam do mieszkania z niedopalonym papierosem w ustach. Opadam na sofę. Przyśpieszony od szybkiego marszu, niemal biegu, oddech powoli stabilizuje się.

Wstaję i sięgam trzęsącymi się z zimna dłońmi po butelkę whisky, ukrytą głęboko w barku. Upijam z gwintu kilka łyków. Chwilę później drzwi otwierają się.

— Severusie. — Jego głos jest zachrypnięty. Pewnie nie wziął szalika. — Proszę cię.

— Twoje rzeczy. Są w szafie — mówię chłodno, nie odwracając się do niego.

— Pozwól mi…

— Na co jeszcze czekasz? — przerywam lodowato.

— Nie będę zabierał moich rzeczy z także mojego domu. Severusie, gdybyś zechciał…

— Ale nie zechcę! — Podniesionym tonem znów wchodzę mu w słowo. — Po prostu spakuj się i nie pokazuj mi się więcej na oczy.

Przez chwilę panuje cisza.

— Dobrze, jak wolisz — odzywa się w końcu i przechodzi do sypialni.

Słucham gwałtownego otwierania szaf, wyrzucania walizek z górnych półek i cichych westchnień.

Spoglądam na zegar; dochodzi dopiero południe. Uświadamiam sobie, że dziś piątek, będę więc miał wolny cały wieczór, a kawiarnia przy parku sprzeda kilka piw mniej.

Oglądam się za siebie w momencie, gdy wychodzi z dwiema torbami w rękach i białą kartką między palcami jednej.

— Chociaż udaj, że to przeczytasz — zaczyna dziwnie spokojnie. — Proszę. — Kładzie list na oparciu kanapy. Z powrotem patrzę jedynie w granatowe niebo za oknem przed sobą. — Do zobaczenia, Sevie.

Jego bezczelność już na mnie nie działa. Podnoszę się, żeby rozpalić w kominku, skoro mam czym do niego podłożyć. Ostatecznie jednak najpierw rozkładam złożony równo kawałek papieru i przelotnie zerkam na zapisaną na nim treść.

Lekko pochylona, nieduża czcionka jest nieco rozmyta; będzie musiał wyszorować rozmazany na dłoni tusz.

Jednym ruchem z powrotem ją składam i kładę na gzymsie, przekręcając przy okazji zdjęcia.

Wracam do książkowych wytłumaczeń, przekładając kolejne rozdziały powieści. Gdy Grzegorz uśmiecha się tylko ironicznie w odpowiedzi na kolejne słowa Johanna, wyłączam komputer.

Plac jest przemoknięty od stale lejącego deszczu.

Nie będę udawał, że to się nie stało.

Przechodnie oglądają się na mnie podejrzliwie, kiedy bez odwracania wzroku wchodzę w coraz głębsze kałuże.

Wiem, że tak się mówi, ale to naprawdę był jednorazowy wyskok.

Gdy kolejna para oczu wlepia się we mnie, decyduję się otworzyć parasolkę.

Nigdy nie zdecydowałbym się na coś takiego. Nie, kiedy mam kogoś takiego jak Ty.

Okrywam się szczelniej płaszczem.

Nie chcę Cię do niczego zmuszać… Zresztą i tak nie dałbym rady.

Siadam na spęczniałej, drewnianej ławce.

Błagam Cię tylko o nieprzekreślanie wszystkiego, co mamy, po tej jednej sytuacji.

Opieram parasol o betonowe nogi i unoszę głowę.

Kocham Cię, jakkolwiek naiwnie by to teraz nie wyglądało. Kocham Cię, dlatego nigdy nie pozwolę Ci odejść.

Krople uderzają w moją twarz i powoli spływają po niej w dół.

Kocham Cię i niezależnie od tego, co się teraz z Nami stanie, nigdy Cię nie opuszczę.

Zaczyna mnie kręcić w nosie. Ukrywam twarz w dłoniach i nie udaje mi się powstrzymać kichnięcia.

Podnoszę wzrok i widzę wyciągniętą rękę z opakowaniem chusteczek. Bez słowa biorę jedną.

Jego palce ledwo stykają się z moimi, jednak na tyle, by powróciło wszystko, co chciałbym usunąć w całości, nie pozostawiając żadnych śladów.

Nigdy Cię nie opuszczę.

Przesuwam się. Siada obok mnie. Trwamy w milczeniu, nieśmiało, jak niedoświadczone dzieciaki, łącząc palce.

Podnosi moją dłoń do ust i składa na niej łagodny pocałunek.

— Kocham cię. I zawsze będę.

Mgła spowija niski głos Harry’ego swoimi ciemnymi oparami.

***


Powered by phpBB © 2001-2003 phpBB Group
Theme created by Vjacheslav Trushkin