Sara R.
Obłok
Dołączył: 25 Kwi 2012
Posty: 49
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Bydgoszcz Płeć: Kobieta
|
|
Witajcie, mam przyjemność zaprezentować wam pierwszy tęczowy pojedynek, stoczą go Zilidya i Nefariel.
Jednak tylko od Was zależy, która z walczących zostanie Malarzem Tęczy.
Pamiętajcie!
Przy ocenie należy używać systemu punktowego. Do rozdysponowania macie 10 pkt, przydzielając punkty w wybranych kategoriach. Nie po 10 na każdy, ale w sumie 10, żeby było jasne.
# styl
# wykonanie tematu (spełnienie warunków)
# pomysł
# naturalność (brak sztuczności w relacjach między postaciami, która nie jest założona)
# ogólne wrażenie
Punkty w zakresie kategorii możną przydzielić dowolnie, byleby tylko nie przkroczyć wymaganych 10 pkt.
Przyznajemy tylko pełne punkty, nie ma połówek i ćwiartek. Możecie dowolnie rozdysponować punkty, ale ich suma musi zawierać się w przedziale od 1-10 (tzn. należy przyznać choć jeden punkt na tekst, ale nie musicie oceniać w każdej kategorii).
WARUNKI jakie powinny spełniać teksty
Tytuł: "Magia i potrzeba."
Fandom lub opowiadanie własne
Temat: pwp, dowolność czy smutno, czy wesoło.
Długość: minimum 3 strony TNR 12
Warunki:
- dywan
- obiad lub inny posiłek
- magia
- +18
Forumowicze, oceniajcie w komentarzach pod tekstami do 26 lipca, do godziny 24.00.
Kolory tekstów i kolejność ustawił mój suk, więc są absolutnie przypadkowe.
TEKST A.
- Nie szarp mnie.
Yavandil szarpnął jeden z jego czarnych, długich kosmyków.
- Powiedziałem, żebyś mnie nie szarpał. Głuchy jesteś?
- Nie. To ty jesteś strasznie sztywny.
- Nie jestem.
- Jesteś.
Morar westchnął, poirytowany, i odtrącił jego rękę.
- Zostaw mnie – warknął. – Nie dotykaj, nie życzę sobie twojego dotyku.
Yavandil prychnął cicho, ale nie szarpał go już więcej. Wrócił do jedzenia dorodnego, czerwonego jabłka.
Był złodziejem, w swoim mniemaniu jednym z najlepszych w królestwie. Kradzież jabłek była jedną z jego ulubionych rozrywek i to, komu zazwyczaj je kradł, faktycznie dobrze świadczyło o jego złodziejskim kunszcie.
Morar nie patrzył na niego. Siedział tyłem do łóżka, na którym leżał jego towarzysz. Czasem miał go dosyć, ale tylko czasem.
Bo tak naprawdę najbardziej na świecie nienawidził być sam.
Zanurzył drewnianą łyżkę w misce z mętną, zawiesistą zupą, pogrzebał w niej smętnie. Nie miał pojęcia, co w niej było, ale wolał się nie zastanawiać. Gdyby wiedział, zupełnie przeszłaby mu chęć na…
Przypadkowo rozpołowił łyżką coś, co niemal na pewno było karaluchem. A w każdym razie miało odnóża.
Skrzywił się z obrzydzeniem, wstał. Odstawił miskę z zupą na niski, poplamiony stolik z nieoheblowanego drewna i poszedł do okna. Oparł się o parapet, wyjrzał na zewnątrz.
Było już prawie zupełnie ciemno. Gdzieś daleko szczekał pies.
Morar nie cierpiał psów. Były zbyt głośne, a on nie lubił hałasu.
Kundel zaskowyczał i ucichł. Przez moment było bardzo, bardzo cicho.
- Morar?
- Słucham.
- Wierzysz w magię?
Morar odwrócił się do niego przodem, uśmiechając się z niedowierzaniem.
- Nie, nie wierzę – powiedział ironicznie. – Nie wierzę w magię. Lśniący wykryli nas za pomocą psów gończych, chociaż byliśmy sto mil od miejsca zbrodni. Tak samo nekromanci. Oni po prostu grzecznie proszą trupy, żeby wstały, i one to robią. Widzisz, Yavandilu, jak wiele można osiągnąć za pomocą kultury osobistej?
Yavandil parsknął śmiechem, rzucając ogryzek na podłogę.
- Lśniący nie znają magii – odpowiedział. – Nie taką, o jakiej myślę. Ale wiesz co? Lubię, jak żartujesz. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że będziesz żartował z Lśniących.
Utkwił spojrzenie w wiązaniu jego koszuli. Morar spojrzał w dół, nieco speszony, ale zaraz zdał sobie sprawę, co jego towarzysz miał na myśli.
Do tej pory miał tam bliznę po ostatnim spotkaniu ze Lśniącymi.
- Naprawdę nie wierzysz w magię? – naciskał Yavandil, sięgając po kolejne jabłko. – Powiedz, tylko szczerze. Nie mówię o tych jarmarcznych sztuczkach, w rodzaju ożywiania zdechlaków, spuszczania gradobicia czy… odnajdywania zbiegłych przestępców.
Nie kpił, głos miał pogodny. Ugryzł jabłko, a strużka soku spłynęła mu po brodzie.
- Zaczekaj, wydaje mi się, że zaczynam rozumieć – powiedział powoli Morar, patrząc na niego spor zmrużonych powiek. – Mówisz o rzeczach, których nie jest w stanie wywołać nawet magia w konwencjonalnym tego słowa znaczeniu. Tak?
- Dokładnie, mój drogi. – Yavandil zakrył usta dłonią, przełknął miąższ jabłka. – Są rzeczy, których magia nigdy nie stworzy, nie zrealizuje. A które byłyby w stanie… zaspokoić wszystkie nasze potrzeby. Co o tym myślisz? Da się?
Morar spojrzał na niego, zdumiony. Nigdy nie spodziewałby się, że wychowany na ulicy złodziejaszek może mieć tak wyszukane przemyślenia.
- Nie – stwierdził w końcu. – Są rzeczy, których nie da się zrobić. Ani magią, ani inaczej.
Odwrócił się przodem do okna, znów wyjrzał na podwórze. Nie widział już nic poza stróżem, obchodzącym podwórze z lampą.
- Znowu jesteś smutny – stwierdził Yavandil. – Daj sobie spokój, nie możesz żyć przeszłością.
- Możliwe - powiedział lodowato Morar. – Ale magia, ta twoja magia, nie zwróci życia mojej matce ani bratu.
- Daj już spokój!
Yavandil rzucił niedojedzonym jabłkiem w drzwi. Owoc rozwalił się na nich na troje, zostawiając ciemną, mokrą plamę.
- Myślisz, że twoja matka chciałaby, żebyś był nieszczęśliwy? – zawołał, wstając z łóżka. – Że twój brat chciałby, żebyś się zamartwiał? Przestań tak ciągle o nich myśleć!
Stanął za nim, oparł się łokciem o jego ramię.
- Jesteś tak rozkosznie żałosny, kiedy tak mówisz – mruknął, muskając opuszką palca jego policzek.
- Mówiłem, żebyś mnie nie dotykał. Nie lubię, kiedy ktoś mnie dotyka.
- Nie wygłupiaj się. Jesteś dorosłym facetem, musisz mieć… dosyć jasno sprecyzowane potrzeby dotyku.
- Ale nie twojego.
- Och, nie wygłupiaj się! – skrzywił się Yavandil. – Wydaje ci się, że to obrzydliwe? Powiem ci, co jest naprawdę obrzydliwe. – Uśmiechnął się szeroko. – Obrzydliwe jest to, że jutro mogą mnie dorwać nekromanci i zrobić ze mnie jedną ze swoich uroczych, gnijących kukiełek. Ciebie mogą złapać Lśniący i nawet jeśli to przeżyjesz, to już sobie nie pociupciasz. Wreszcie ten zapijaczony grubas, który teraz na dole śpi pod stołem, może nim zatrząść i zrzucić świeczkę, po czym karczma się spali i obaj zginiemy. Tak czy owak, możemy już nie mieć okazji.
- Masz jakieś sugestie?
- Nie, Morar. Właśnie powiedziałem ci coś wprost.
Objął go w pasie i przejechał nosem po jego szyi, uśmiechając się słodko.
- Nie chcesz? – szepnął. – No, nie bądź taki…
- Jesteś odrażający, Yavandilu. – Morar odchylił głowę do tyłu, jakby chciał się od niego odsunąć, ale nie odpychał go. – Mówiłem, żeby mnie nie dotykał.
- A tobie to na pewno bardzo przeszkadza – mruknął Yavandil, całując go lekko w szyję. – Widzę właśnie, jak się dzielnie opierasz i bronisz swojej cnoty… Przyznaj się, jesteś prawiczkiem, co?
Zachichotał cicho.
- Nie, nie jestem – odpowiedział Morar, siląc się na chłód i obojętność.
Nie ruszał się już. Nie czuł wstrętu ani zażenowania, był raczej… zniecierpliwiony.
- W takim razie czego się wstydzisz? – szepnął mu do ucha Yavandil, owijając sobie palce jego włosami. – Wiem przecież, jaki jesteś piękny, nieraz widziałem cię bez ubrania. Gdybyś się brzydził albo naprawdę nie chciał, to już dawno byś mnie uderzył. O co ci chodzi?
Wsunął mu język do ucha, przesuwając nim aż do szpiczastego zakończenia.
Morar poczuł silny, zdecydowanie zbyt silny dreszcz. Odwinął się, złapał Yavandila za jasne włosy i rzucił nim o łóżko, ale ten schwycił go za przód koszuli i pociągnął za sobą. Morar wylądował nad nim, boleśnie uderzając kolanami o ramę.
- Chyba się teraz nie wycofasz, co? – mruknął Yavandil, chociaż jego głos nie brzmiał już tak pewnie.
Morar oparł dłonie po obu stronach jego głowy, spojrzał na niego, skonsternowany i lekko spanikowany.
- Nachten może wrócić – wymamrotał.
- Nachten wróci rano – powiedział wesoło Yavandil. – Przynajmniej nie spali się razem z karczmą, kiedy ten pijaczyna przewróci świeczkę.
Zarzucił nogi na jego biodra, odchylił głowę do tyłu.
- No, już – ponaglił go. – Jak kobietę. Mówiłeś, że nie jesteś prawiczkiem.
Morar zadarł mu tunikę aż pod pachy, przesunął dłońmi wzdłuż jego chudego, żylastego ciała.
- Jak? – spytał.
- Co jak?
- Jak mam to zrobić. Mogłeś nie zauważyć, ale twoje ciało różni się od kobiecego.
Yavandil uniósł głowę, spojrzał na niego rozszerzonymi oczyma. I wybuchnął śmiechem.
- Nie wierzę! – wykrztusił. – No nie wierzę!
Zakrył twarz dłońmi, uderzył tyłem głowy o poduszkę.
- Tam z tyłu jest… - wydyszał, cały czas śmiejąc się głośno. – Substytut. Tylko musisz mieć jakiś tłuszcz. Albo pośliń po prostu palce. Ja pieprzę, Morar… ja ci nie wierzę, że nie wiesz, jak się dobrać do faceta!
Nie mówił już nic więcej, tylko się śmiał.
Morar trzasnął go w twarz.
- Nie śmiej się ze mnie! – warknął. – Skąd niby miałem wiedzieć?
Yavandil natychmiast przestał się śmiać.
- Lubisz bić ludzi, z którymi śpisz? – spytał. – Laski też bijesz?
- Nigdy w życiu nie uderzyłem laski. Pieprz się.
- Nie, ty mnie pieprz! – zawołał, szarpiąc go za chabety. – Chyba się teraz nie rozmyślisz, co?
Rozerwał mu wiązanie koszuli, przez głowę ściągnął ją z niego i rzucił nią przez pokój.
- No, już! – Uśmiechnął się szeroko. – Czekasz na coś? Na specjalne zaproszenie? W takim razie specjalnie cię zapraszam. No już, hyc.
Morar przechylił głowę, spojrzał w dół. Na razie mu się podobało… na tyle, że fizycznie był jako tako gotowy.
Poślinił palce i wsunął je w jego substytut, zastanawiając się, co to ma właściwie na celu. Olej czy smalec może i ułatwiłyby sprawę, ale ślina, jak na jego oko, nie była wystarczająco śliska i było jej o wiele za mało.
Rozpiął troczek przy spodniach, w których zaczynało brakować już miejsca.
- Wiedziałem! – mruknął Yavandil, wiercąc się pod nim. – Wiedziałem, że się nie wycofasz! Ha!
- Zamknij się, bo jeszcze to zrobię! – warknął Morar.
- Nie zrobisz.
Yavandil wyprężył się pod nim, złapał go za kosmyk włosów i pociągnął lekko.
- Chodź! – jęknął ochryple. – Weź mnie nie denerwuj!
Morar złapał go pod kolanami, nie bardzo wiedząc, jak się do tego zabrać. Przysunął czubek swojego miecza do jego substytutu, popchnął lekko.
- Aaaach! – westchnął zduszenie Yavandil. – No już, wsadź go w całości. Nie bój się, najwyżej mi rzyć rozerwiesz. Ale… ej!
Jęknął głośno, kiedy poczuł w sobie cały ogrom jego męskości.
- Żartowałem tylko! – wyjęczał, mocniej ściskając go nogami. – Ach… Aaargh!
Ugryzł go mocno w bark, zassał, wbił paznokcie w jego ramiona.
- No już – wymamrotał, nie puszczając zębami jego ciała. – Wiesz, co masz robić. Teraz pójdzie z górki.
Parsknął cichym śmiechem, mrużąc oczy.
Morar wiedział, co teraz powinien robić, więc zaczął. Technicznie rzecz biorąc, niewiele różniło się to od uprawiania miłości z kobietą.
Tylko że, wbrew temu, co okazywał, żadnej kobiety nigdy tak nie polubił.
Brał go więc. Ostrożnie, niemalże czule. Yavandil pojękiwał cicho, wysuwając i cofając biodra tak, by dostosować się do jego ruchów.
Odchylił głowę do tyłu, puszczając w końcu jego bark.
- Jesteś przecudny – westchnął.
- Wiem – wydyszał Morar, nachylając się nad jego twarzą. – Wiem, że jestem, to kochane, że to dostrzegasz.
- Ojeej! – Yavandil wygiął się pod nim, śmiejąc się głośno. – Potrafisz być taki słodziutki, kiedy chcesz.
- Wypraszam sobie takie sugestie! – warknął Morar, biorąc go równym tempem. - To zwyczajna potwarz.
- Aach! Ale ty jesteś… sz-sztywny! – jęknął głośno leżący pod nim chłopak. – Aa-aach… Ale wiesz co? A-ach!
Wyprężył się, na moment chyba zabrakło mu tchu.
- To nie zawsze… - stęknął. - To nie zawsze jest wada. Teraz na przykład… nie jest.
Przyciągnął go do siebie, podduszając lekko. Pocałował go w policzek, przeczesał palcami jego czarne włosy.
- Pospiesz się – jęknął. – Ktoś… ktoś idzie. Aaach…
Morar zagryzł wargi, szerzej rozchylił jego nogi i zaczął brać go szybciej. Yavandil spojrzał strachliwie w stronę drzwi, pospiesznie ćwicząc swoją dzidę.
- Czego… on… tu… chce… - wyjęczał.
Zacisnął powieki, skrzywił się i zaplamił dłoń mleczem, po czym wytarł ją o siennik.
- Już, złaź! – wydyszał, spychając go z siebie.
Morar nie zdążył skończyć. Zły na niego i na całą tę sytuację, wysunął swój miecz z jego wnętrza, z trudem wepchnął go w spodnie i zaciągnął troczek.
- Mówiłeś, że Nachten wróci dopiero rano – warknął.
Yavandil wstał z trudem, sycząc z bólu, poprawił tunikę.
- Bo on tak mówił! Zresztą, nie mam pojęcia, czy to on…
Schody skrzypiały niemiłosiernie, a ostatnie, co Morar zapamiętał, to szukanie koszuli pod stołem.
***
Zamrugał. Głowa pulsowała mu tępym bólem.
Usiadł z trudem.
Pod przeciwległą ścianą siedział skulony, owinięty wilgotnym kocem Nachten. Trząsł się z zimna i szczękał zębami, a włosy miał mokre.
Yavandil przechadzał się po celi sprężystym krokiem, chociaż nogi stawiał trochę szerzej niż zwykle.
- Gdzie my jesteśmy? – wymamrotał Morar.
Podczołgał się do Nachtena, objął go, chcąc chociaż trochę pomóc mu się ogrzać. Chłopak jęknął, wtulił się w niego mocno.
- Wpadłem do kanału, jak mnie gonili – wyjąkał, jakby to miało cokolwiek wyjaśnić.
- Jesteśmy w najwspanialszym miejscu na świecie – powiedział Yavandil, aż promieniejąc radością.
- Słucham? – Morar był pewien, że się przesłyszał. – Jesteśmy w śmierdzącym szczynami więzieniu, mój brat wygląda, jakby zaraz miał dostać zapalenia płuc, a strażnicy pewnie zaraz przyjdą nas lać, bo nienawidzą elfów. Gdzie ty tu widzisz tę wspaniałość, co?
Yavandil stanął nad nimi, uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Jesteśmy w więzieniu – powtórzył po nim. – Oficjalnie jesteśmy uwięzieni i Lśniący nie będą się nam naprzykrzać. Ponieważ nie jest to więzienie Lśniących, ucieczka z niego będzie dziecinną igraszką. A zanim zarząd więzienia się zorientuje i da cynk Lśniącym, minie trochę czasu. Zdążymy uciec… i może nawet zabrać nasze rzeczy z karczmy… A zanim Lśniący się o nas dowiedzą, będziemy daleko. Może nawet poza zasięgiem ich magii, jeśli ukradniemy dobre konie… Hej, dlaczego tak na mnie patrzysz? Przecież ci mówiłem! To jest właśnie magia, zdolna zaspokoić wszystkie potrzeby. Nie żadne tam jarmarczne sztuczki dla ubogich!
TEKST B.
Paring: Allen Walker/ Tykki Mikk
Dwójka mężczyzn, a dokładniej mężczyzny i młodego chłopaka, stała dosyć blisko siebie w niewielkim pokoju. Młodszy z nich wyraźnie był okaleczony, bo jeden z rękawów koszuli zwisał luźno wzdłuż ciała, co oznaczało brak tej kończyny. Blady, z białymi włosami, które lekko ukrywały dziwny znak nad i pod jego lewym okiem w kształcie gwiazdy. Drugi, starszy miał szarawą skórę, siedem znaków na czole na kształt krzyży i ostre, żółte oczy, które z dziwnie niepokojącym blaskiem obserwowały tego młodszego.
— Nie dotykaj mnie! — Allen odtrącił od siebie Tykki’ego z cichym jękiem. — Nie jestem jak inni ludzie, nawet jeżeli to ty.
— Nawet, gdy ukryjesz swoje ramię, nic to nie zmieni. Allen, nadal jesteś człowiekiem. —Mężczyzna przyciągnął go na powrót do siebie, choć dopiero co został odtrącony. — Chodź, zjemy coś. Road zrobiła coś pysznego specjalnie dla ciebie.
Walker spojrzał na niego wrogo, ale podążył za Mikkim. Jedzenie w końcu dawało życie nie tylko jemu. Westchnął ciężko i spojrzał na kikut lewej ręki.
Chyba na głowę upadł! Co on tu robi?
Przecież to ten Noah mu ją odebrał. Powinien w najgorszym wypadku teraz nie żyć. Z drugiej strony ono nigdy go nie rozpieszczało, więc i tym razem nie powinien spodziewać się wyjątku. Nadal nie został poinformowany gdzie jest przetrzymywany, bo pomimo, że nie został umieszczony w żadnym więzieniu, nie mógł stąd odejść, ale jednocześnie do niczego go nie zmuszano ani nie walczono z nim, a przecież był ich wrogiem.
O tak, nie był tu z własnej woli.
Tykki z jakiegoś powodu zmienił zdanie w ostatniej chwili powstrzymując swój tease. Mówił coś wtedy o czymś na zabicie nudy. Allen nie bardzo chciał znać szczegóły, a poza tym ból powoli zabierał go w inne miejsce i prawie nie słyszał, co Noah powiedział.
Teraz, po kilku dniach przebywania w tym tajemniczym miejscu, gdzie dosyć troskliwie się nim zajęto, sam nie wiedział co ma o nim myśle
. Mógł jeszcze przypuszczać, że Tykki użył swojego sentaku – wyboru – by pogrzebać tymi swoimi białymi rękawiczkami w jego umyśle. Kto go tam wie, jak używał tej swojej nietypowej dla egzorcysty magii.
Aromatyczny zapach dopadł go nagle na jednym z wielu korytarzy, wypierając wszystko inne z jego myśli. Jeszcze nigdy nie udało mu się zwyciężyć z własnym żołądkiem. Tykki zaśmiał się tylko na jego nagłe przyśpieszenie. Nie musiał nawet wskazywać drzwi, za którymi była jadalnia. Nos prowadził chłopaka całkiem dobrze.
Road rzuciła się natychmiast na Allena i przytuliła się niczym rzep, gdy tylko przekroczył próg komnaty. Walker odsunął ją delikatnie, ale dla niej wyglądało to jakby zapach potraw miał większe znaczenie niż ona. Dziewczyna tylko westchnęła i zostawiła ich samych. Jakiekolwiek były jej uczucia, co do młodego egzorcysty, nie wchodziła w drogę Tykki’emu. Aż tak szalona nie była.
Ten zajął miejsce obok Allena i obserwował jedzącego.
Jak dla niego, nie było słodszego widoku. Chłopak tak cudownie jadł. Powoli zlizywał kropelki sosu z warg, jakby to był jego ostatni posiłek. Lody po obiedzie traktował wręcz z nabożną czcią. Oblizywał dokładnie za każdym razem łyżeczkę, nie chcąc zmarnować ani odrobiny.
Noah ciągle się uśmiechał. Gdy chłopak kończył, zaplanował sobie grę. Urozmaicenie od panującej nudy. I tak Earl nie planował na dziś niczego wymagającego obecności jego osoby.
Allen odchylił się do tyłu, najedzony do syta. Mikki wykorzystał to natychmiast. Złapał dłoń niczego niespodziewającego się chłopaka i przywiązał ją do oparcia krzesła własną wstążką do włosów.
— Co robisz? — krzyknął ten lekko przerażony.
Dotąd żaden Noah nie zaatakował go otwarcie odkąd tu był. Czyżby miało się to teraz zmienić?
— Nudzę się. Potrzebuję jakiejś rozrywki — mruknął dziwnie napiętym głosem Tykki, pochylając się ku niemu.
— Słucham? — Niewielki strach przebił się w głosie młodego egzosrcysty.
Jednak Allen nie otrzymał więcej żadnej odpowiedzi. Mikki zaczął zajmować się swoją ofiarą tak, jak zwykle miał w zwyczaju.
Zaczął go dręczyć.
Na jego drodze nic nie było przeszkodą. Przesunął swoją dłonią, nadal ubraną w białą rękawiczkę, po ciele Walkera, wcale nie przejmując się zdejmowaniem z niego ubrania. Sentaku, czyli wybieranie, umożliwiało mu dostanie się tam gdzie zapragnął. Jedyne, co mogło go powstrzymać, to Innocence, ale tego niestety Allen teraz nie posiadał, bo utracił go wraz z ręką. Próbował się bronić, ale skończyło się to jedynie upadkiem wraz z krzesłem na puszysty dywan.
— Ucieczka nie wchodzi w grę, Allenie Walkerze. Nawet nie miałbyś dokąd. To miejsce naszej głównej siedziby i tylko my potrafimy z niej wyjść. Zwykły człowiek nie ma najmniejszej szansy opuścić to miejsce. No i jeszcze w twoim stanie…
Ku przerażeniu Allena Tykki wcale nie miał na myśli jego utraconej ręki. Perfidnie, ze złośliwym uśmieszkiem na twarzy, patrzył na jego spodnie w kroku. W tej chwili chłopak przeklinał siebie za to, że jest nastolatkiem. Wystarczyło kilka muśnięć i już był podniecony. Warknął cicho coś pod nosem i odwrócił głowę od Noah. To był błąd.
Mikki wykorzystał moment i zaczął całować jego wyeksponowaną teraz szyję.
— Allenie Walker, przede mną nie ma ucieczki. Zawsze dostaję to, czego w danym momencie potrzebuję.
Chłopak milczał. Nie chciał niczym sprowokować mężczyzny. Nawet gdyby nie stracił ręki, z Noah miał niewielkie szanse wygrać. Zwłaszcza, że Tykki potrafił ingerować w każdej materii, jakby wcale jej nie było. A ten wykorzystał to poddanie się. Powolutku rozpinał koszulę leżącego spokojnie chłopaka. Mundur egzorcysty wyrzucił zaraz po przeniesieniu go na Arkę. Denerwowała go nadzwyczaj irytująco. Wreszcie odsłonił blade ciało i, przygryzając lekko wargi, pochylił się nad nim, wciągając w nozdrza specyficzny zapach Allena.
Nikt dotąd tak na niego nie działał. Nie wiedział, skąd się to wzięło. Przecież poza tym, że Allen był egzorcystą, nic innego nie wyróżniało go od zwykłych ludzi. Chyba, że klątwa jego przybranego ojca. Nie, raczej nie. Przecież bez przerwy miał kontakt z demonami Earla i nigdy nie czuł do nich żadnego pociągu. I całe szczęście.
Prawie nie panował nad sobą, gdy językiem trącił sutek Walkera. Ten natychmiast stał się sztywny, a chłopak drgnął cicho jęcząc.
— Pięknie — mruknął, tym razem kąsając swoją zdobycz. — Zajęcz jeszcze raz.
Jednak prośba nie została spełniona. Allen przygryzł tak mocno wargę, że pojawiła się na niej kropla krwi.
— Nieładnie. — Tykki przesunął się i zlizał pomału tę kroplę. — Nie lubię, jak nie spełnia się moich potrzeb.
Egzorcysta zadrżał. Głos Noah wcale nie był miły, ociekał wręcz jadem. Jego dłoń, choć mocno przywiązana w nadgarstku do oparcia krzesła, zanurzyła palce w frędzlach dywanu, jakby to właśnie on mógł go uratować przed Mikkim.
— A teraz ślicznie dla mnie zajęczysz, prawda?
Tym razem ukąszenie było boleśniejsze, a Walker posłuchał i zajęczał, choć bardziej przypominało to urwany szloch.
Nie chciał tu być. Chciał wrócić do domu, do przyjaciół. Pomagać im w walce. Teraz znajdował się w jakimś koszmarze, chociaż jeszcze kilka minut temu nic tego nie zapowiadało.
Czy to część jego kary, za to, co kiedyś zrobił?
Pragnął z całych sił wrócić do czasów, gdy wędrował u boku Many.
A Tykki robił co chciał. Drażnił każdy kawałek ciała swej ofiary. Tak, ofiary, albo dokładniej zdobyczy, bo traktował go jak kot upolowaną mysz. Allen po prostu wbił palce w dywan i wykonywał posłusznie wszystkie polecenia Noah.
Nagle się zdziwił.
Tykki przestał się nad nim znęcać. Jego wzrok spoczął na twarzy Allena. To nie był ten sam Noah, co przed momentem. W jego spojrzeniu widać było ból.
— Nie bój się mnie, Allen. Nie zrobię ci krzywdy — szepnął czule, dłonią muskając jego pierś delikatnym dotykiem. — Żartowałem tylko.
Czyżby to jakiś podstęp, by stracił czujność? Zachowanie Mikki’ego jednak uległo diametralnej zmianie. No, może nie tak do końca. Nadal dążył do swojego celu, tyle że teraz delikatnie, z uczuciem.
Allen sapnął w szoku, gdy ten niespodziewanie zanurzył język w jego pępku. Uczucie było tak przyjemne, że zanim się opamiętał uniósł biodra wyżej, by Tykki miał lepszy dostęp. Zaraz potem je opuścił, uzmysławiając sobie, co zrobił. Noah jedynie zamruczał z aprobatą i zanurzył dłoń w jego kroku, nie przejmując się ponownie zdejmowaniem jego ubrania.
Tak nagły dotyk na jego członku spowodował tylko, że stał się twardy, choć jeszcze przed kilkoma minutami pragnął, by Mikki zostawił go w spokoju. Już sam nie wiedział, co się z nim dzieje. Z jednej strony chciał, by ten przerwał i zostawił go w spokoju, najlepiej gdzieś bardzo daleko od tego miejsca. Z drugiej, by nie przestawał.
Teraz jego myśli uciekły wygnane cudowną przyjemnością, którą dawała mu poruszająca się powoli dłoń wokół jego penisa.
Jęknął przeciągle. Palec Tykki’ego znalazł się niebezpiecznie blisko centra główki, ale odsunął się tylko po to, by z kolejnym ruchem już go specjalnie podrażnić. Allen poczuł pierwsze krople ejakulatu, które zostały rozsmarowane po twardym i więcej niż chętnym uwagi członku.
Druga dłoń Noah nie przestawała drażnić sutków Walkera. Egzorcysta jęczał już teraz przeciągle, podrygując tak, by wzmocnić doznania. Już nic go w tej chwili nie interesowało.
Kilka ruchów i doszedł mocno w dłoń Mikki’ego, na co ten uśmiechnął się łobuzersko.
— Grzeczny chłopiec.
Ton Noah uległ tak ostrej zmianie, że Walker natychmiast otworzył oczy, choć nie pamiętał kiedy je zamknął.
Dla niego wyglądało to tak, jakby były tu dwie, różne osoby. Tykki – ten lepszy i Noah – ten gorszy. Tak jak w przypadku demonów – ciało i dusza nie należały do jednej osoby.
Potem niewiele pamiętał. Ruch ze strony Tykki’ego i dłoń w białej rękawiczce w jego głowie spowodowała ciemność i ból.
Gdy oprzytomniał na tyle, by zrozumieć gdzie jest, leżał w łóżku w nieznanym mu miejscu, a na brzegu spała dziewczyna o dziwnie spuchniętych dłoniach. Jedyne, co pragnął, to się stamtąd wydostać i podążać dalej. Tak też zrobił, choć ledwo mógł stać na nogach.
Głosujemy do 26.07 w postach poniżej. Nie ograniczajcie się do suchej punktacji, napiszcie komentarz.
|
|